Serdecznie zapraszam na mój blog równoległy MOŚCICKI 1929.
Jako wychowanek i wieloletni mieszkaniec robotniczych slumsów średniego miasta górnośląskiego muszę mieć wyrobione zdanie na temat gołębi. Oczywiście i teraz mam zdanie tyczące się współczesnych zabrzańskich dostarczycieli substancji totalnie zafajdającej parapety, chodniki, dachy samochodów oraz plecy przechodniów, w tym (Bóg jest sprawiedliwy) także miłośników przyrody i ochraniaczy zwierząt wszelakich. Ale ja nie tych pospolitych przetwórni wyrzucanego pieczywa na odchody – ja retrospektywnie.
Na „posesji” naszej, przy Sobieskiego w Laurahucie, najwyższymi punktami otoczenia były dwa gołębniki. Gołębniki służyły ich właścicielom oraz szerokiemu kręgowi kumplowskiemu tychże właścicieli do usprawiedliwionego tracenia się z rodzinnej klitki, separowania od trudów życia małżeńskiego oraz obowiązków rodzicielskich. W opinii wielu osób, czasami nawet tytułowanych naukowo, tradycyjna rodzina śląska to ostoja patriarchatu – vide filmy Pana Profesora Kutza. Ja tam się na socjologii nie znam, ale w tych moich górniczo – hutniczych familokach to był krystalicznie czysty wzorzec matriarchatu. „Pan domu” służył do przynoszenia geltagu do domu (koniecznie z „paskiem”), znoszenia ze strychu wanny do sobotnich rodzinnych ablucji, wnoszenia węgla z komórki i upijania się od czasu do czasu. Resztą, czyli finansami, zaopatrzeniem, wyżywieniem, wychowaniem, religią, kulturą zajmowała się małżonka.
Tak więc gołębie służyły do niebywania w domu. Innym tego narzędziem było wędkowanie, lecz podobno było to tylko sposobem wykorzystywanym przez mężów pracujących „na nocki”.
Te gołębie to była prawdziwa instytucja, szczyt perfekcji i skrajnego zawodowstwa. Trzeba było być wirtuozem w gwizdaniu wieloznacznym, mieć czucie w rękach bez uczulenia na pióra i odchody oraz szczęście w ciągłym procesie transakcji wymiennych jednego championa za 1 000 złotych na dwóch pretendentów po 500 (transakcji gotówkowych było niewiele z powodu, iż geltag pozostawał w dyspozycji „starej”. Odrębnymi cechami gołębiarzy był zmysł detektywistyczny pozwalający ustalić aktualnego właściciela każdego ptaka latającego i odpoczywającego w sąsiednich gołębnikach. A gdy już ustalone zostało prawo własności należało sprawdzić umiejętność negocjacji i przekonywania co do udowodnienia swych praw do ptactwa.
Całe to zamieszanie z gołębioznawstwem pocztowym było mimo wszystko zabawą w zacofanej epoce przed-telewizyjnej. I stosunkowo szybko stało się niszowe wraz ze znikaniem miejskiej zabudowy jedno lub dwukondygnacyjnej nazwanej już tutaj slumsami. W blokowisku gołębie pocztowe ?
Ale teraz na poważnie. Grzebiąc w przepastnych głębinach systemu prawnego II Rzeczypospolitej natknąłem się na perełkę cud urody – na „Ustawę z dnia 2 kwietnia 1925 r. o gołębiach pocztowych” opublikowaną w Dzienniku Ustaw Nr 45 poz. 311. Wtedy nie było żartów – wykonanie przepisów o latających roznosicielach chorób i przesyłek powierzono Ministrom Spraw Wojskowych, Spraw Wewnętrznych oraz Sprawiedliwości.
Z obszernego zbioru przepisów (ustawa liczyła sobie 24 artykuły) dowiadujemy się, iż utrzymywać i hodować gołębie pocztowe mógł tylko obywatel Państwa Polskiego i to wyłącznie po otrzymaniu na to zezwolenia właściwej władzy administracyjnej.
Władza ta administracyjna nie mogła wydać swej pozytywnej lub negatywnej decyzji bez porozumienia się z władzą wojskową oraz po sprawdzeniu, czy osoba ubiegająca się o zezwolenie daje dostateczną rękojmię pod względem bezpieczeństwa państwowego oraz zapewnić może hodowli gołębi odpowiednie warunki, które także bezpieczeństwu państwowemu nie zagrażają. Władze wydając zezwolenie zastrzec mogą w dokumencie urzędowym warunki i wymagania, podyktowane znów względami bezpieczeństwa państwowego. Miało one nieograniczony dostęp do gołębnika celem kontroli, czy wszystko jest ok.
Władze nie musiały się tłumaczyć wnioskodawcy w przypadku gdy jego podanie zostało odmownie rozpatrzone.
Mordęga administracyjna nie kończyła się na uzyskaniu permisu. Gołębiarz musiał się, i to w ciągu 30 dni, zdecydować do jakiego, legalnie działającego krajowego towarzystwa hodowców na się zapisać na członka. Do towarzystwa hodowlanego komunistycznego lub mniejszościowo narodowego mógł należeć, ale na własne ryzyko. To nie koniec – każdego wychowanka należało zgłosić władzy, aby pisała go do specjalnego rejestru prowadzonego na potrzeby władz wojskowych, które określa ponadto sposób oznakowania ptaka. O znakowaniu hodowcy ustawa nie wspomina.
Jeżeli adept gołębnictwa miał pecha zamieszkiwać na terenach, na których Ministerstwa Spraw Wojskowych i Spraw Wewnętrznych oznaczyły zakaz hodowli gołębi, to pozostawała mu wewnętrzna lub zewnętrzna emigracja. Każdy taki terenowy zakaz ukazywał się w Dzienniku Ustaw.
Podstawowym zadaniem Towarzystw Hodowców (legalnych) było donoszenie o akcesach oraz wyjściach z szeregów poszczególnych hodowców. Jeżeli hodowca zrezygnował z członkostwa jednego i nie zdecydował się na akces do innego Towarzystwa, to miał karierę hodowlaną z głowy, chyba żeby przeszedł do działalności podziemnej, gdyż z urzędu jego zezwolenie cofano.
Nie tylko licencjonowani gołębiarze nie mieli lekko z ptactwem gruchającym. Jeżeli miałeś pecha i przyłapałeś lub przybłąkał się w twoje bezpośrednie okolice gołąbek pocztowy to obowiązkiem twoim niezwłocznym było oddanie go „najbliższej władzy bezpieczeństwa” nawet, gdy nie miałeś zielonego pojęcia o gołębiarstwie, nie rozróżniałeś koronieca plamoczubego od cukrówki, nie mówiąc o posiadaniu legalnej hodowli z zezwoleniem.
Wybierając się za granicę, mogłeś zabrać ze sobą bez specjalnego zezwolenia wyłącznie rysie polskie (też gołębie), garłacze i pawiaki (uwaga – polityka !). W czasie wojny to był już szlaban totalny na takie podróże. Krajowe podróże także nie należały do bezpiecznych. Przewoziłeś gołębie, złapała cię policja, nie miałeś przy sobie zezwolenia, to byłeś zatrzymany i pociągnięty.
Jakby nie daj Boże cofnęli ci bumagę, to musiałeś w ciągu 2 tygodni stadko „sprzedać lub się go pozbyć w inny sposób”.
A jak już ogłosili mobilizację, to musiałeś mieć wykutą na pamięć ustawę o obowiązku odstępowania zwierząt pociągowych i wozów na rzecz Państwa (Dz. U. Nr 21, poz. 266). Dlaczego ? - Pomyśl, pokombinuj o jakie zwierzę pociągowe chodzi ?
Jakby komuś zdarzyło się przeskrobać coś w temacie gołębi, to mógł się pożegnać z wolnością do 6 miesięcy (jak mieszkałeś na Śląsku lub w Wielkopolsce to ulgowo – tylko do 6 tygodni) lub z kwotą 2 000 złotych, co w 1925 było worem pieniędzy (i to zabezpieczonym czystym złotem) po reformie Grabskiego.
Uff – całe szczęście, że teraz mały Internet i komórki. Chociaż słyszy się, że wolność rozpasaną Internetu należałoby ukrócić. No to może jest z czego ściągnąć gotowca ?
Dostępny także w serwisie ARTELIS.